Czy lubią Państwo zagraniczną literaturę? Domyślam się, że niektórzy wolą ją od naszej. Inni z kolei stwierdzą coś przeciwnego. A ja? Ja, słysząc i jednych, i drugich, zwykle kręcę z dezaprobatą głową. Dlaczego? Nie, nie dlatego, że w każdej literaturze są dzieła lepsze i gorsze, więc wynik porównania może być pochodną doboru lektur. Nie, nie o to mi chodzi. Przyczyna jest inna i wiąże się z pewną konkretną trudnością, a raczej całym zbiorem trudności o różnolitym charakterze. Trudności, które sprowadzają się do prostego pytania: jak to przetłumaczyć?
Niniejszy artykuł nie jest na pewno poradnikiem dla tłumaczy. Jest to raczej zbiór refleksji nad ogromem problemów, z jakimi zmagają się osoby dokonujące przekładów literatury obcej, przeznaczony raczej dla czytelników, którzy nie zwykli się zastanawiać nad stosunkiem przekładu do oryginału. Dziś podejdę do tematu od strony czysto teoretycznej. W kolejnym artykule pokuszę się o wskazanie konkretnych przykładów.
Tłumacz jako współautor
Trudność w ocenie literatury obcej w sensie ogólnym stanowi fakt, że tylko osoba, która zna język obcy na tyle, żeby czytać obcojęzyczne dzieło w oryginale, może się wypowiadać na temat jego jakości. Cała reszta musi obcować z mniej lub bardziej różniącym się od pierwowzoru dziełem wtórnym, którego istotnym współautorem staje się tłumacz. Przyjęta przez niego metoda przekładu w połączeniu ze zdolnościami stanowią o jakości „nowego” utworu.
Tłumaczenie metodą „słowo w słowo” jest najgorszą z możliwych praktyk, o czym wie każdy, kto albo próbował przekładać obcojęzyczny tekst z pomocą słownika, albo ma doświadczenia z internetowymi translatorami (albo nawet dla śmiechu czytał tzw. nigeryjskie e-maile). Pomijam już fakt, że nawet taka metoda wymaga podejmowania decyzji, np. który z synonimów zastosować w danym miejscu. Dlatego też każdy przekład ma swą jakość, a ktoś, kto zachwycił się przekładem „A” danego dzieła, skrzywi się, czytając przekład „B”, z kolei ktoś, kto uznał, że dzieło jest tandetą, bo przeczytał je w przekładzie „A”, w przekładzie „B” dostrzeże pewne jego walory, niekoniecznie takie same jak w przekładzie „C”.
Jak już wspomniałem, tłumacz staje się poniekąd współautorem dzieła, a czytając jakikolwiek utwór literatury obcej, nie do końca wiemy, na ile wiernie oddał intencje autora, czyli ile w powstałym przekładzie „jest autora”, a ile tłumacza. Do tego dochodzi również możliwość, że tłumacz błędnie odczyta intencje autora. Prócz tego istnieje jeszcze szereg problemów czysto artystycznych i językowych, z którymi musi zmierzyć się autor przekładu (to sformułowanie zdaje się lepiej oddawać rolę tej osoby niż słowo tłumacz).
Tłumacz jako interpretator
Być może pamiętają Państwo moje rozważania na temat dwóch wersów z jednego z wierszy Naborowskiego (zob. Naborowski „Na toż” — kulinarny problem)? Tłumacz, któremu przyszłoby przetłumaczyć ten utwór, musiałby podjąć decyzję co do rzeczywistego znaczenia fragmentu, który przekłada. W tym momencie staje się on interpretatorem, który likwiduje zamierzoną przez autora lub wynikającą z jego nieporadności dwuznaczność tekstu źródłowego. Owszem, w wątpliwym wypadku tłumacz może posiłkować się opracowaniami badaczy literatury, ale w sytuacji, gdy różnią się one przyjętymi rozstrzygnięciami, musi sam postawić się w roli arbitra i przyjąć wybraną wykładnię.
Pamiętajmy też, że poszczególne wyrazy oryginału mogą mieć określone konotacje, nacechowanie emocjonalne, wywoływać pewne skojarzenia emocjonalne, kulturowe, frazeologiczne itd. Tłumacz, mimo swojej wiedzy i najlepszych chęci, może nie być w stanie oddać wszystkiego jak należy, gdyż nie pozwalają na to różnice między językami i kulturami. Oczywiście, może posłużyć się przypisami, ale będą już one nie samym przekładem, lecz komentarzem do niego. Bardzo dobrze rozumieją to osoby dokonujące przekładów Biblii na różne egzotyczne języki. Jak np. tłumaczyć fragment Psalmu 51:
Pokrop mnie hizopem, a stanę się czysty, obmyj mnie, a nad śnieg wybieleję
komuś, kto w życiu o śniegu nie słyszał i wyobrazić go sobie nie może? Ba, może nawet okazać się, że w języku docelowym nie ma słowa oznaczającego śnieg… Inaczej u Eskimosów — tu jest kilkadziesiąt określeń śniegu, a każde z nich oznacza inny jego rodzaj. Szymon Hołownia podaje np. iż w pewnym przekładzie dokonywanym na potrzeby jakiejś małej społeczności w Papui i Nowej Gwinei nic nie znaczące dla autochtonów porównanie do śniegu zastąpiono odniesieniem do znanej przez nich z codziennego doświadczenia piany morskiej. Czy to jest jeszcze przekład czy już kontaminacja przekładu z interpretacją? Do tego dochodzi jeszcze symbolika bieli, oznaczającej czystość, niewinność — dla nas jest ona oczywista, ale dla kogoś z innego kręgu kulturowego już niekoniecznie (są kultury, w których biel symbolizuje przede wszystkim żałobę).
Inny przykład? Proszę bardzo. W naszym kręgu kulturowym, jak już wspomniałem w artykule C. K. Norwid W Weronie — niekonwencjonalna interpretacja, tzw. spadające gwiazdy były niegdyś uznawane za zwiastuny nieszczęścia, o czym zaświadczają dzieła Mickiewicza i Sienkiewicza, tymczasem w kulturze kręgu anglosaskiego postrzega się je jako zapowiedzi powodzenia. Przypis w takim nie tylko międzyjęzykowym, ale i międzykulturowym przekładzie okazuje się niezbędny, ale jest to już komentarz, który świadczy o bezradności tłumacza, który znaczenie przełożył, ale oddać prawdziwego sensu nie był już w stanie. Bezradności, która wynika z czynników od niego niezależnych…
Na postawione więc nieco wyżej pytanie, gdzie kończy się przekład, a gdzie zaczyna interpretacja, należy odpowiedzieć więc, że każdy przekład sam w sobie nieuchronnie staje się pewną interpretacją. Rzecz dotyczy tak naprawdę tylko proporcji…
Opór materii językowej
Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak można tłumaczyć na inne języki poezje Białoszewskiego. Nie ma takiej możliwości, żeby w przekładzie obok znaczenia oddać jednocześnie walory brzmieniowe i wynikające z zabiegów lingwistycznych i słowotwórczych bogactwo wieloznaczności, nakładania sensów, skojarzeń, komizm żartu językowego. I tu, paradoksalnie, najgorsze siłą rzeczy będą przekłady najlepszych dzieł autorów, którzy wypowiadają swe myśli za pośrednictwem zabiegów lingwistycznych. Możemy w dowolnym języku wyjaśnić refleksje zawarte w wierszu Mironczarnia:
męczy się człowiek Miron męczy
znów jest zeń słów niepotraf
niepewny cozrobień
yeń
ale czy na pewno jesteśmy w stanie oddać przy tym pełnię wynikających z zabiegów lingwistycznych znaczeń i smaczków? A jeśli ktoś lubi „hardkorowe” wyzwania, to może się podjąć przekładu wiersza Namuzowywanie:
Muzo
Natchniuzotak
ci
końcówkowuję
z niepisaniowościnatreść
mi
ości
i
uzo
A jeśli ktoś chce mi zarzucić, że uczepiłem się Białoszewskiego jako wyjątkowego twórcy, to proponuję pobawić się w przekładanie poezji Leśmiana, ale tak, by obok sensu oddać inwencję słowotwórczą autora pierwowzoru. Niektóre języki mogą okazać się szczególnie oporne wobec tego typu prób…
Pamiętajmy, literatura to nie tylko sens, to także dobrodziejstwo formy.
Stylistyka
Dotykamy tu istotnego problemu. W iluż dziełach mamy do czynienia ze stylizacją? W wielu. Tak jak nie da się dobrze przełożyć powieści Córka proboszcza Orwella bez zwrócenia uwagi, że część bohaterów mówi slangiem typowym dla angielskiego marginesu społecznego, tak nie da się przełożyć Chłopów czy Trylogii bez uwzględnienia stylizacji. Czytałem przekład wspomnianego dzieła Orwella i muszę powiedzieć, że stylizacja poczyniona przez tłumacza wydawała się nazbyt sztuczna. Można, owszem, szukać odpowiednika danego stylu w innym języku, ale czy to na pewno będzie to samo? Nie wspomnę już o przekładach utworów literatury dawnej. Tu na dobrą sprawę sytuacja jest beznadziejna. Wydaje się, że podrobienie chociażby charakterystycznego stylu Reja w obcym języku byłoby ciężkim zadaniem…
Idiomatyka
Idiomy są to zwroty typowe dla danego języka, ale nieprzekładalne na języki obce. Jeśli pojawiają się w literaturze, tłumacz stoi na przegranej pozycji. Czasami udaje mu się znaleźć jego odpowiednik w swoim języku (np. polskie owijać w bawełnę Anglik przełoży jako bić dookoła krzaka), a jeśli nie, to staje przed dylematem, czy tłumaczyć dany idiom dosłownie, mając swiadomość, że nikt tego nie zrozumie bez przypisu, czy tłumaczyć tak, żeby czytelnik zrozumiał, jednak w tym wypadku zmuszony jest zrezygnować z kolorytu, jaki wnosi zastosowanie idiomu.
Rytmika
Rytmika jest istotna nie tylko w wypadku poezji, ale współtworzy też jakość prozy. Jak przełożyć wiersz, zachowując zarówno jego rytmikę, jak i sens? Jeśli autor używał wiersza regularnego, dajmy na to 13-zgłoskowca, należałoby to uwzględnić również w oryginale. Ale i tu pojawia się dylemat. 13-zgłoskowiec to w poetyce polskiej miara szczególna, uważana za odpowiednią do wyrażania najpodnioślejszych treści. W innym języku taka funkcję może pełnić inna miara. Cóż więc zrobić: brnąć w 13-zgłoskowiec, znaleźć odpowiednią miarę w języku docelowym, wybrać taką miarę, żeby było wygodnie przekładać czy w ogóle zrezygnować z takich detali jak rymt, rym i miara wiersza… I Jeśli tłumaczowi zależy na wierności tłumaczenia, najlepiej zrezygnować z tych niewpływających na znaczenie naddatków. Jeśli jednak chce dokonać przekładu poetyckiego, zmuszony jest siłą rzeczy do stworzenia czegoś, co będzie raczej parafrazą (zob. Parafraza, peryfraza) niż przekładem jako takim… Bo jak dokładnie oddać zarówno sens, jak i formę? Chcąc przełożyć sens, trzeba zapomnieć o zachowaniu rytmiki, a chcąc zachować również formę, narzucającą określoną budowę strofy i wersu, należy pogodzić się z tym, że właściwie tworzy się zupełnie nowy utwór.
Weźmy np. fragment z wiersza Krótkość żywota Naborowskiego:
Dźwięk, cień, dym, wiatr, błysk, głos, punkt — żywot ludzki słynie.
Tak naprawdę przełożyć go to żaden problem, ale proszę zauważyć, że krótkość ludzkiego życia jest tu wyrażona na dwa sposoby: przez nagromadzenie wyrazów oznaczających zjawiska ulotne oraz przez fakt, że są to jednocześnie wyrazy jednosylabowe, czyli najkrótsze z możliwych (z wyjątkiem bezsylabowych przyimków z i w), co dodatkowo podkreśla, jak krótkie jest życie, a prócz tego tworzy specyficzny rytm. Czy we wszystkich językach uda się znaleźć jednosylabowe odpowiedniki tych polskich wyrazów? Zapewne nie. A w tym akurat miejscu ich długość jest równie istotna jak samo znaczenie…
Jak widać, kompromisów uniknąć się nie da. Dlatego też tłumacze eposów Homera mogą robić, co w ich mocy, by oddać ducha tych dzieł, ale jednego nigdy nie osiągną: nie zbliżą nas do tego, co słyszeli słuchacze tych dzieł w oryginale. Mogą nawet zastępować heksametr najbliższym mu w polskiej poetyce trzynastozgłoskowcem, ale co z tego? Jako że iloczas w języku polskim nie istnieje, Polak nie ma szans zachwycić się brzmieniem heksametru.
Brzmienie
I ostatnia rzecz. W różnych językach różna jest częstość występowania poszczególnych głosek. Co więcej, różne wyrazy uzyskują różne brzmienia. Jak w przekładzie uchwycić piękno instrumentacji głoskowych, onomatopei, aliteracji itp.? Częściowo się da, ale czy do końca?
Z perspektywy nauczyciela
Jakość przekładów ma też, niestety, znaczenie dla pracy nauczyciela. Mniejsza z tym, że ptak pojawiający się w powieści Tajemniczy ogród w jednym przekładzie jest gilem, a w innym rudzikiem, chociaż i to może stanowić problem, gdy nauczyciel przeprowadza sprawdzian z lektury i nie wie, że w innym przekładzie jest inaczej. Gorzej jest np. przy omawianiu powieści Folwark zwierzęcy — tu w różnych przekładach różnie nazywani są bohaterowie. Z tym, niestety miałem problem jako uczeń — nauczyciel czytał inny przekład, ja inny, więc nie zawsze wiedziałem, o którym bohaterze mówi. Sam już, mając świadomość problemu, wskazałem swoim uczniom do przeczytania konkretny przekład (i oczywiście poinformowałem o przyczynach). Nierzadko jednak spotykam się z sytuacją, że omawiamy np. Makbeta lub Świętoszka, proszę uczniów o przeczytanie kilku wypowiedzi bohaterów, po czym okazuje się, że w różnych przekładach pojawiają się np. treści, których nie ma w innych i vice versa. Dlatego o wiele lepiej pracuje mi się z literaturą polską…
Druga sprawa jest taka, iż kompletnym absurdem jest, jak chcą autorzy niektórych podręczników, wnioskować o stylu obcojęzycznego autora na podstawie przekładu. Można mówić o stylu przekładu, ale badać styl jakiegoś autora obcojęzycznego można jedynie na podstawie oryginałów jego dzieł. Dziwi mnie, że autorzy podręczników tego nie dostrzegają i publikują tak absurdalne polecenia…