Korektorskie przygody

Z przymrużeniem oka   

Życie korektora nie jest usłane różami. Zasada jest, niestety, taka, że jeśli okaże się, iż coś w publikacji nie jest tak, jak być powinno, cięgi zbiera korektor, nawet jeśli nie on na nie zasłużył. Pozwolę sobie na podzielenie się z Państwem kilkoma korektorskimi wspomnieniami sprzed kilkunastu lat, kiedy to pracowałem w jednym z wydawnictw.

Sprawdzanie własnych tekstów

Zanim jednak przejdę do wspomnień, słówko o teraźniejszości. Najgorzej być redaktorem i korektorem w jednej osobie. Powód? Swoje własne teksty sprawdza się wyjątkowo trudno, gdyż włącza się wtedy prosty mechanizm: „czytanie z pamięci”. Autor mniej więcej pamięta, co napisał, więc bardzo trudno mu, choćby nie wiedzieć jak chciał, zmusić się do czytania tego, co sam niedawno napisał, „litera po literze”, gdy mózg, a konkretnie pamięć, wyręcza go w składaniu znaków w wyrazy, podsuwając do świadomości odtworzone z pamięci zdania lub słowa. Przez to w tekście pozostaje część literówek i innych błędów, których istnienie przysłania siła sugestii, której źródłem jest pamięć. Tak więc własnych błędów łatwo nie zauważyć, co nie wynika ani z niewiedzy, ani z przekonania o własnej nieomylności, lecz z opisanego wyżej mechanizmu.
Stąd też biorą się literówki i inne usterki, np. brakujące lub niepotrzebne wyrazy, które czasami znajdują w moich artykułach co uważniejsi czytelnicy, którym przy tej okazji dziękuję za czujność, wyrozumiałość i ten wkład w doskonalenie strony. W moim wypadku problem jest jeszcze większy, gdyż z powodu braku czasu teksty piszę nierzadko w wolnej chwili na smartfonie, którego mała klawiaturka dotykowa wręcz wymusza popełnianie błędów.

Tylko zmieniłem czcionkę…

Pewnego dnia szef zwrócił mi uwagę, iż na sprawdzanym przeze mnie druku zamiast znaku stopnia (kółeczko w indeksie górnym) pojawił się „jakiś krzaczek”. Głupia sprawa, ale zdarza się. Nie pamiętałem, co było na wydruku, który sprawdzałem, a i sam wydruk poszedł do kosza. Na wszelki wypadek zapytałem jednak, czy potem jeszcze szef dokonywał jakiejkolwiek obróbki tego druku. Stwierdził, że tak, ale ingerencja dotyczyła tylko zmiany czcionki na ładniejszą. Pech chciał, że ta drobna zmiana spowodowała… zmianę wyglądu znaku. Jest do dosyć częste w wypadku nietypowych, mniej popularnych czcionek — niektóre znaki mogą w nich wyglądać zupełnie inaczej, niż powinny, np. polskie znaki diakrytyczne mogą wyglądać pokracznie i nieforemnie (lub w ich miejscu może pojawić się krzaczek lub puste miejsce), a zestaw znaków niestandardowych może być inny niż w najczęściej stosowanych do publikacji czcionkach… Jeśli ktoś nie wierzy, może samodzielnie przetestować to na swoim komputerze. Problem ten nie powinien być aż tak widoczny w najpopularniejszych w pełni spolszczonych programach, ale w nie do końca spolszczonych edytorach z dużym wyborem niestandardowych krojów pisma może już dawać się we znaki.

Koszmar z przeniesieniami

Pewnego dnia dostałem zadanie złożenia książki do druku — już bez korekty. Chodziło o sam układ tekstu, nagłówki i poprawienie dzielenia wyrazów przy przenoszeniu, gdyż program nie był przystosowany do automatycznego dzielenia polskich wyrazów (miał wbudowany tylko moduł angielski). Spędziłem na tej w sumie dość łatwej pracy (czysta „tekstówa”, bez obrazków itp.) cały dzień, bo książka była dosyć obszerna, ale zdałem szefowi dyskietkę z poczuciu dobrze wykonanego zadania (bo i niewiele można było przy tej robocie sknocić, a i mnóstwo zauważonych błędów poprawiłem, chociaż nikt mi tego nie zlecał). Niestety nazajutrz, już na wydrukowanych foliach dla drukarni, zauważyłem, że jest na nich bardzo wiele karygodnie (ale to bardzo karygodnie) poprzenoszonych wyrazów. Szef wpadł w złość, bo musiał stracić dużo czasu na nanoszenie poprawek i ponowne drukowanie prawie wszystkich folii, że o dodatkowych kosztach nie wspomnę. Na początku myślałem, że to moja wina, lecz tych błędów po prostu było za dużo, żeby można je było uznać za wynik mojego niedopatrzenia. Zaproponowałem więc szefowi, aby otworzył przekazany przeze mnie plik na komputerze, na którym poprzedniego dnia dokonywałem obróbki tekstu. Tam przeniesienia wyglądały poprawnie i nie dało się dostrzec uchybień w tym zakresie. Po prostu po otwarciu pliku na komputerze szefa program sam dokonał ponownego podziału wyrazów według „defaultowych” angielskich zasad, ignorując przy tym dokonane przeze mnie poprawki… Szef nie był przekonany do takiego wyjaśnienia sprawy, ale gdy zapytałem go, dlaczego prace do naświetlarni przesyła w postaci postskryptów (plików zamkniętych), przyznał, że takie „cuda” faktycznie się zdarzają (dla niezorientowanych: pliki PS, oprócz wielu innych zalet, zapobiegają podobnym „przygodom”).

Obecnie programy są lepsze, bardziej dopracowane, lecz w tamtych czasach zmiany układu dokumentu po otwarciu pliku na innym komputerze, nawet przy użyciu tego samego programu, były dość powszechnym problemem. Zresztą, często i teraz po otwarciu pliku na innym komputerze możemy zauważyć, że układ tekstu się zmienił, np. tekst zajmujący w oryginale jedną stronę przelewa się na kolejną. Zdarza się to także, gdy otwieramy nawet zwykły dokument tekstowy zapisany w innej, np. starszej, wersji programu w wersji nowszej lub na odwrót…

Czy to w ogóle było poprawiane?

Zdarzyło się innym razem, że szef wstępnie opracował układ książki — wlał pierwotny (tj. jeszcze niepoprawiony) tekst, umieścił robocze ilustracje w odpowiednich miejscach i w tej postaci przesłał plik na komputer kolegi, który miał mi pomóc. Moim zadaniem było dokonanie poprawek w tekście i ewentualne poprawienie jego układu. Wieczorem szef miał tylko umieścić obrobione zdjęcia w wyznaczonych miejscach i przesłać materiał do drukarni. Ponieważ tekst był bardzo źle napisany, poprawek było w nim mnóstwo, przez co pozmieniał się jego pierwotny układ, co z kolei wymuszało kolejne zmiany itd. Ale ponieważ mieliśmy już wprawę w tej robocie, wszystko dość sprawnie doprowadziliśmy do właściwego stanu. Niestety, następnego dnia wybuchła bomba — okazało się, iż w wydrukowanej książce aż roi się od błędów, i to kompromitujących… Powiedziano mi, żw wygląda to tak, jakby nikt tego nie sprawdzał… Nie muszę mówić, w jakich humorach byli szef i jego klient. Ja również, gdy usłyszałem o tym, zawstydziłem się, i to niemało… Szybkie przejrzenie wydrukowanej książki wystarczyło jednak, bym pozbył się wszelkich wyrzutów sumienia — pamiętałem, że te błędy były przeze mnie poprawiane. Wszedłszy do pokoju szefa, uprzedziłem przygotowany dla mnie wygawor jednym pytaniem: skąd wziął plik do ostatecznej obróbki… To wystarczyło. Pryncypał od razu zrozumiał, iż sam popełnił błąd — do końcowej obróbki wziął plik ze swojego komputera (a więc z pierwotnym, niepoprawionym tekstem) zamiast tego już przez nas poprawionego, który po skończonej pracy zapisaliśmy na komputerze kolegi dokładnie tam, gdzie kazał go zapisać sam szef (przesłać mu go nie mogliśmy, gdyż konfiguracja sieci na to nie pozwalała)…

Na pocieszenie

Na szczęście klient nie zraził się do nas i po pewnym czasie przyszedł z kolejnym zleceniem. Tym razem w imieniu pewnej organizacji działającej przy Kościele katolickim. Rzuciłem okiem na publikację i zapytałem, czy zrobić od razu korektę. Stwierdził, iż nie ma takiej potrzeby, gdyż tekst pisał i poprawiał profesor. Widać, że był chyba jeszcze zły po opisanej wyżej wpadce. Krótkie spojrzenie na pierwszą stronę wystarczyło jednak, bym wpadł w dobry humor, zdawszy sobie sprawę, iż piłka jest po mojej stronie. Zapytałem, czy biskup dostanie egzemplarz tej broszury. Potwierdził. Rzekłem więc, że na pewno nie będzie zadowolony, gdy dostanie taki tekst, po czym wskazałem na tytuł pieśni Idźmy, tulmy się jak dziadki i zapytałem, kto ma się tulić. Zdziwiony odpowiedział, że dziadki. Wtedy wyjaśniłem mu, że z samych słów pieśni wynika, że mamy się tulić do Maryi Matki jak dziatki, czyli dzieci, a nie jakieś stare dziadki, a jedna litera zmienia zupełnie wymowę utworu. Klient zrozumiał, pobladł, po czym poprosił, żebym jednak sprawdził całość publikacji. Gdy pokazałem mu jeszcze kilka „niezłych kwiatków”, podziękował, że uchroniłem instytucję, którą reprezentował, przed kompromitacją w oczach biskupa.

Tylko zdjęcie podmieniłem…

Nie jest dobrze, gdy korektor sprawdza tekst przed dalszą obróbką, ale takie rozwiązanie często wynika z konieczności. Czasami ta obróbka ogranicza się do drobnych czynności, które mogą doprowadzić do pojawienia się błędów. Otóż udało się szefowi przeprowadzić wywiad ze znanym politykiem. Wywiad był dość długi, więc zajął 2 lub 3 strony. Na górze jednej z nich na początku akapitu tuż pod zdjęciem pojawiła się nie wiedzieć skąd wielka litera „L”. Szef nie był zadowolony, gdyż jego zdaniem akurat taki prestiżowy materiał powinien być sprawdzony szczególnie dokładnie. Rzecz w tym, że pamiętałem, iż tego znaku na wydruku, który sprawdzałem, po prostu nie było. Zapytałem więc szefa, czy robił coś z tekstem po korekcie. Powiedział, że nie ruszał go. Spytałem więc o znajdujące się powyżej błędu zdjęcie. Powiedział, że tylko je podmienił. Zapytałem, czy równał je do lewej krawędzi pola tekstowego ręcznie czy skrótem klawiszowym. Odpowiedział, że skrótem (właściwie nie musiałem pytać, bo znałem jego sposób pracy). Spytałem więc na koniec, chociaż znałem odpowiedź, czy w tym skrócie klawiszowym wystąpiła kombinacja Shift + L, odpowiedzialna za powstanie wielkiego „L”. Skrót służący do wyrównania obiektu do lewej krawędzi pola wymagał w używanym przez szefa programie wciśnięcia trzech klawiszy, w tym dwóch wspomnianych. Przełożony w lot zrozumiał, że źle wcisnął klawisze, a mówiąc ściślej zamiast trzech wcisnął tylko dwa… Nie widząc rezultatu, wcisnął tę kombinację ponownie, tym razem już dobrze, ale znaku, który pozostał po pierwszej próbie, już nie zauważył…

3 komentarze do “Korektorskie przygody”

  1. Hania stwierdza:

    „Idźmy, tulmy się jak dziadki” :-)))

  2. punio stwierdza:

    …W moim wypadku problem jest jeszcze większy, gdyż z powodu braku czasu…

    Czy nie powinien być użyty wyraz „przypadek” zamiast „wypadek”?

  3. Łukasz Rokicki stwierdza:

    @ punio
    Tak źle i tak niedobrze…
    Jeszcze w latach 70. XX w. dominowało zalecenie, żeby używać formy w wypadku, a forma w przypadku była uznawana za błędną, Obecnie jest podobnie — forma w wypadku jest zalecana, gdyż w przypadku wydaje się… zbyt oficjalne!
    Semantycznie różnica między tymi wyrażeniami jest niewielka i obie formy wydają się akceptowalne.

Zostaw komentarz

Silnik: Wordpress - Theme autorstwa N.Design Studio. Spolszczenie: Adam Klimowski. Modyfikacja: Łukasz Rokicki.
RSS wpisów RSS komentarzy