Kilka czy też już kilkanaście godzin temu sejm postanowić znieść przepisy o objęciu obowiązkiem szkolnym sześciolatków. I — jak to było dotychczas w tej sprawie — chór komentatorów podzielił się na dwa głosy. Niestety, cały dyskurs na ten temat od początku opierał się na gruncie czysto politycznym i myślę, że nic się nie zmieni. A jeśli tak, to przekonywanie nikogo do jednego lub drugiego rozwiązania, tj. posyłania do szkoły 6- lub 7-latków, nie ma sensu i nie taki jest cel tego artykułu. Zresztą, nie czas już na to. Na szczęście.
Warto zauważyć, że cała ta reforma, która stała się przedmiotem sporu, opierała się, czego nikt otwarcie nie przyzna, na prostym założeniu: puścić dzieciaki do szkół rok wcześniej, niech rok wcześniej wejdą na rynek pracy i pomogą łatać dziurę w systemie emerytalnym. Oczywiście, do tak niskich pobudek stojących za zmianami nikt się nie przyzna (prawie nikt, bo przynajmniej jeden minister w chwili szczerości otwarcie potwierdził, że chodzi o to, by dzieci zaczęły wcześniej płacić składki na ZUS), ale w kontekście przesunięcia wieku emerytalnego są one aż nazbyt oczywiste. Dlaczego jednak, mimo ich racjonalnego charakteru, nazywam je „niskimi”? Dlatego że nie wynikają z troski o dobro obywatela jako jednostki, lecz z patrzenia na państwo jako na firmę, przedsiębiorstwo, konsorcjum, żeby nie powiedzieć „korpo”, gdzie wartością nadrzędną jest saldo… Już samo to każe negatywnie patrzeć na tę reformę.
Jeśli chodzi o argumentację zwolenników reformy, to w zasadzie streszczona ona została w wystąpieniu p. Kluzik-Rostkowskiej. Sprowadzała się do jednego koronnego „argumentu”: bo na Zachodzie tak jest. Cóż, komunizm ponoć upadł ćwierć wieku temu, ale kompleks Peweksu nie zanikł, a wręcz przeciwnie: ma się dobrze. W jednych krajach tak jest, w innych nie. I trudno powiedzieć, żeby dzieci rozpoczynające naukę w wieku 6 lat radziły sobie w ogólnym rozrachunku lepiej niż te, które rozpoczęły ją rok później. W sumie wychodzi na to, że owszem, w wielu innych krajach naukę rozpoczynają obowiązkowo 6-latki, ale niekoniecznie znaczy to, że z lepszym skutkiem niż dzieci starsze. Pamiętać przy tym należy, że sam system edukacji funkcjonuje tam nieco inaczej, więc należałoby sprawę rozpatrywać w pełnym kontekście. Pytanie zaś, czy przeciwnicy reformy uważają, że polskie dzieci są głupsze niż te z innych krajów, jest zwykłą retoryczną figurą polegającą na odwołaniu się do ambicji, a nie racjonalnym argumentem. Podobnie ocenić należy pretensje do nauczycieli, którzy opowiedzieli się publicznie przeciw reformie. Trudno pretensje te określić inaczej niż jako niedopuszczalne. Cóż to za demokracja, w której całe środowisko ma myśleć w określony i odgórnie ustalony sposób? Prawda jest taka, że zarówno po stronie zwolenników reformy i jej przeciwników poza grupą politycznych zacietrzewieńców było mnóstwo osób myślących w kategoriach dobra dzieci, lecz różniących się w ocenie, na czym to dobro polega i jakimi środkami je osiągać. To trochę jak w wypadku lekarzy, którzy potrafią się pokłócić w sprawach zawodowych, ale mając na względzie dobro pacjenta (vide film Bogowie). Jeden mówi, żeby operować, drugi, że to zbyt ryzykowne, a obydwaj mają na celu utrzymać pacjenta przy życiu. Tu nie wchodzi na szczęście w grę decydowanie o sprawach życia i śmierci, więc tych złych emocji mogłoby być trochę mniej. Znacznie mniej…
Warto zauważyć, że wprowadzając tak istotne dla dzieci zmiany, zupełnie zlekceważono głos środowisk najlepiej zorientowanych, tj, rodziców, nauczycieli, pedagogów, psychologów itd. Większość przedstawicieli tych środowisk była zdecydowanie przeciw reformie. To znamienne, że mając styczność z wieloma osobami związanymi z oświatą i wychowaniem, nie spotkałem (a przynajmniej nie mogę sobie mimo usilnych starań przypomnieć) ani jednej, która uważałaby posyłanie 6-latków do szkół za rzecz dobrą! A rozmawiałem i z psychologami, i z pedagogami, i z nauczycielami różnych typów szkół na wszystkich szczeblach edukacji, a wśród nich także z doradcami metodycznymi i osobami, które z racji podległości służbowej lub sympatii politycznych powinny reformę popierać! Znamienne? Znamienne. Inna rzecz, że z wiadomych względów osoby te niekoniecznie powtórzyłyby to samo przed kamerami. Widać to szczególnie w wypadku nauczycieli najmłodszych klas szkół podstawowych — nagłaśniane wypowiedzi nauczycieli, którzy twierdzili, że reforma to świetna sprawa, pozostaje w rażącej sprzeczności z tym, co słyszałem w środowisku na własne uszy.
Niektóre z tych osób twierdziły co najwyżej, że może i pomysł reformy nie jest taki zły, ale wdrożenie go w sensowny sposób wymagałoby ogromnych przygotowań na poziomie całego systemu i na pewno nie powinno przebiegać w ten sposób, w jaki się to realizuje. A najchętniej ci niezdecydowani twierdzili, że co do każdego ucznia powinno się indywidualnie orzekać, czy jego posłanie do szkoły w wieku 6 lat naprawdę ma sens. Gdyby pozwolono do szkoły uczęszczać do szkoły tym z sześciolatków, którzy naprawdę są na to gotowi, system by się nie zawalił, gdyż takich uczniów nie byłoby aż tak wielu. Najgorszym jednak rozwiązaniem byłoby utrzymanie istniejącego stanu przejściowego, w którym decyduje się nie o gotowości, lecz potrzebie odroczenia, przy czym liczba tych odroczeń jest olbrzymia i podważa sens i zasadność reformy jako takiej. Krótko mówiąc, wcześniej istniejące rozwiązanie pozwalające na posłanie dziecka do szkoły rok wcześniej było wystarczające.
W związku z powyższym trudno mówić, by wycofanie reformy oznaczało odbieranie szans edukacyjnym dzieciom. To górnolotna i, na szczęście, bałamutna argumentacja, gdyż dzieci naukę tak czy owak rozpoczną i cykl edukacji przejdą, na pewno z nie gorszym skutkiem niż 6-latki. Trzeba też zauważyć, że nowe prawo nie zamyka 6-latkom możliwości pójścia do szkoły — będzie to możliwe, nawet jeśli wcześniej nie chodziły do przedszkola. Ponadto zagwarantowanie prawa do opieki przedszkolnej dla 4- i 5-latków spowoduje dalszy rozwój szkolnictwa przedszkolnego, a to będzie z pożytkiem dla wszystkich dzieci, i to z większą korzyścią niż wepchnięcie ich rok wcześniej do szkoły…
Pozostaje cieszyć się, że niefortunną reformę wycofano, szkoda jednak, że wyniki głosowania wskazują, że zdecydowały o nich arytmetyka dyscypliny partyjnej i partyjne ambicje. Tak czy owak, niezależnie od politycznych sympatii czy antypatii, jestem zadowolony, że reforma wprowadzona wbrew opiniom osób znających szkołę z codziennej praktyki została zniesiona.
A dzieci? To tylko dzieci. W wieku 6 czy 7 lat ten 1 rok to naprawdę bardzo dużo — nie tylko jako odsetek tego, co przeżyli. W tym wieku nawet kilka miesięcy to okres bardzo długi z punktu widzenia psychologii rozwojowej. A z punktu widzenia psychologii rozwojowej prawda jest taka, że (cytując pewnego specjalistę w tej dziedzinie) „wyżej pewnej części ciała nie podskoczysz”. Każda umiejętność wymaga od dziecka pewnej gotowości, która przychodzi w określonym dla danego dziecka momencie, którego przyspieszyć się nie da. Można oczywiście próbować ten indywidualny proces rozwoju przyspieszać, nawet z częściowymi pozornymi sukcesami, jednak w długofalowej perspektywie przyniesie to dziecku więcej szkody niż korzyści, z zastojem lub regresem rozwojowym włącznie…
Nie sądzę, żeby to był już koniec sporu o obowiązek szkolny sześciolatków. Jestem przekonany, że temat ten wróci po zmianie władzy. Tak myślę, a najbardziej obawiam się tego, że wtedy znowu zamiast rzetelnej dyskusji ukierunkowanej na dobro dzieci będziemy świadkami rozgrywania interesów partyjnych, ekonomicznych, a co najważniejsze, że również wtedy nie dojdzie do rzeczowej dyskusji, a skończy się na partyjnej arytmetyce, być może dyscyplinie głosowania i na pewno pyskówce
Jeśli chodzi o tę ostatnią, to obawiam się, iż pojawi się ona już w komentarzach do tego artykułu…
30 gru 2015 o 20:56
Nareszcie jakiś tekst nieupolityczniony, przedstawiający argumenty dotyczące samej sprawy (czyli wady i zalety ustawy z punktu widzenia edukacji dziecka), a nie broniący na siłę którejś ze stron politycznego konfliktu. Dziękuję!