Ciężkie życie tłumacza — cz. II

Ciekawostki, Literatura, Refleksje   

W poprzedniej części artykułu (Ciężkie życie tłumacza — cz. I) wskazywałem szereg trudności, przed którymi stają tłumacze dzieł literatury obcej. Obiecałem wówczas odnieść się do kilku konkretnych przykładów, aby pokazać złożoność problemu. W dalszej części artykułu tym właśnie się zajmę. Na warsztat wezmę jeden klasyczny przykład dotyczący głośnego sporu o przekład Eugeniusza Oniegina, drugi przykład będzie dotyczył znanej myśli Goethego (niby drobiazg, ale…), trzeci tego, czyje zwłoki są opisane w słynnym utworze Baudelaire’a, ostatni zaś pewnego konceptu z filmu Lśnienie, którego tłumacz nie miał szans przełożyć na język polski…

Spór o przekład Eugeniusza Oniegina

W 1952 r., a więc w czasach, kiedy obowiązującą doktryną w sztuce PRL był socrealizm, a literaturę odczytywano przez pryzmat „jedynie słusznej” ideologii komunistycznej, Adam Ważyk opublikował przekład słynnego poematu Aleksandra Puszkina Eugeniusz Oniegin. Przekład ten jako taki niezbyt spodobał się Julianowi Tuwimowi. Do historii przeszedł jednak spór o tłumaczenie fragmentu, w którym w oryginale występuje rym morozyrozy, czyli mrozyróże. Rzecz w tym, że naturalnie oba te wyrazy w polszczyźnie się nie rymują. Tego typu problemy tłumacze poezji napotykają na każdym kroku, a sposób radzenia sobie z nimi zależy od przyjętej strategii translatorskiej. Nie ma, oczywiście, problemu, gdy dokonuje się tłumaczenia filologicznego, gdy jednak tłumacz podejmuje się przekładu poetyckiego, czyli chce zachować poetyckość pierwowzoru, rzecz mocno się komplikuje, o czym pisałem już w części teoretycznej.

Żeby znaleźć wyjście z sytuacji, Ważyk zdecydował się zmienić róże na tuberozy, tak by otrzymać rym mrozytuberozy. Czy miał do tego prawo? Cóż, musiał jakoś wybrnąć z problemu. I wybrnął, gdyż — jak później tłumaczył — w oryginale mowa była o różach cieplarnianych (bo tylko takie można było dostać zimą), te zaś ze względu na swą cenę mogły przyozdabiać tylko arystokratyczne salony, podobnie jak egzotyczne tuberozy. Co więcej, Ważyk, być może przypadkowo, nawiązał do powieści Żeromskiego Ludzie bezdomni, w której kwiat tuberozy pojawia się jako tytuł jednego z rozdziałów i symbolizuje bezużyteczne piękno wyższych warstw społecznych. Jeśli patrzeć od tej strony, mimo zamiany gatunku kwiatu Ważyk oddał, przynajmniej w swoim mniemaniu, sens oryginału. Tyle że on patrzył na to wyłącznie przez pryzmat świadomości klasowej i broniąc się przed zarzutami Tuwima, zarzucił mu jej brak…

Tuwim jednak dostrzegł w tym ustępie inną rzecz. Otóż wspomniany rym morozyrozy jest w języku rosyjskim tak wyświechtany, że trąci grafomanią (jak, nie przymierzając, w polszczyźnie wiosnaradosna). Puszkin jednakoż grafomanem nie był, więc jeśli tej klasy pisarz zdecydował się na taki rym, należy to odczytać jako zabieg o charakterze humorystycznym. W przekładzie Ważyka ten jednak walor ginie, gdyż wprowadzony przez Ważyka rym mrozytuberozy należy w polszczyźnie do kategorii rymów oryginalnych, nieutrwalonych w tradycji… Któremu z poetów przyznać rację w tym sporze?

Sentencja Goethego

Tym razem juz przykład, o który nikt sporów nie toczy, ale może wydać się przydatny. Chodzi o słynne słowa Goethego:

Wer den Dichter will verstehen, muss in Dichters Lande gehen.

Spotkałem się z kilkoma ich tłumaczeniami, m.in.:
1. Kto chce zrozumieć poetę, musi przybyć w poety strony,
2. Kto chce zrozumieć poetę, musi pojechać do jego kraju,
3. Kto poetę chce zrozumieć, musi udać się do jego kraju,
4. Ten, kto chce zrozumieć poetę, musi przenieść się do jego krainy,
5. Kto chce zrozumieć poetę, powinien udać się do ziemi poety (Google translator — dla porównania)

Rzecz pierwsza. O ile wszyscy zgodni są co do tego, że Dichter to poeta, a vesrstehen znaczy zrozumieć, o tyle widzimy, że czasownik gehen, znaczący przede wszystkim iść, jest już różnorodnie przekładany: przybyć, pojechać, udać się, przenieść się. W tym kontekście akurat nie ma to większego znaczenia, ale wyboru spośród kilku synonimów dokonać trzeba. Nie ma też wątpliwości, że muss znaczy musi — tylko Google Translator wstawia w tym miejscu czasownik powinien, co też nie jest pozbawione sensu.

Rzecz druga. Czy w tłumaczeniu należy uwzględnić, iż w obu częściach zdania pojawia się rzeczownik Dichter, czy dostosować zdanie do polskiej stylistyki i powtarzający się rzeczownik zastąpić w drugiej części zdania zaimkiem osobowym? W pierwszym wypadku zachowujemy styl oryginału, w drugim unikamy stylistycznej niezgrabności wynikającej z powtórzenia wyrazu. Tylko w propozycji numer 1 zachowano styl oryginału. W trzech kolejnych zdecydowano się zrezygnować z powtórzenia i zastosować zaimek. Google Translator automatycznie tłumaczy powtarzający się wyraz, więc nie można tu mówić o świadomym rozstrzygnięciu.

Dalej. Co lepsze: kraj, strony, kraina czy — jak chce popularny translator internetowy — ziemia? To tylko jedno z pytań, które może nasunąć ten fragment. I tu mamy już do czynienia z pewnym problemem, bo kraj nie jest tym samym co strony ani kraina. Czy wystarczy, jeśli pojadę do Niemiec, czy żeby zrozumieć Goethego musiałbym udać się do konkretnej części jego kraju, w konkretne strony, okolice? Proszę przy tym zauważyć, że ostatnia propozycja, czyli krainy, otwiera nowe możliwości interpretacyjne, gdyż wyraz kraina w polszczyźnie równie dobrze jak do krainy geograficznej może się odnosić do wnętrza, duchowości człowieka… I niektórzy tak chcieliby ten fragment rozumieć, chociaż ja osobiście raczej posądzałbym ich o pewną nadinterpretację.

Jeśli przyjrzymy się wszystkim propozycjom, to łatwo zauważmy, że żadna z nich nie zachowuje rymu ani rytmu oryginału. Czy to ważne? Dla sensu może nie, ale mamy tu różnicę jakości artystycznej. Poza tym pojawia się wątpliwość, który szyk wyrazów przed przecinkiem jest lepszy. W trzeciej propozycji mamy zachowany i rytm pierwowzoru (tylko do przecinka) i kolejność słów (ale też tylko w pierwszej części zdania). Tyle że naturalny szyk w języku niemieckim (czasownik na końcu zdania) w polszczyźnie jest czymś sztucznym, przez co potoczysta myśl oryginału w tym przekładzie nabiera pewnej ociężałości. Propozycje 1, 2 i 4 zachowują cechę naturalności wypowiedzi, ale za to rytm diabli biorą na całej długości…

Być może ktoś w tym miejscu zapyta, po co się rozwodzić nad takimi detalami, skoro we wszystkich tych wersjach jest prawie to samo. No właśnie, prawie… Pamiętają może Państwo, ileż to meczów nasi piłkarze prawie wygrali lub prawie zremisowali?

W tym miejscu pozwolę sobie zaprezentować wymyśloną przeze mnie „na kolanie” wersję:
Kto poetę pojąć pragnie, niech w kraj jego jedzie snadnie.

Jest zachowany sens, chociaż pojawia się tutaj inna forma modalności: oryginał wyraża pewną konieczność (musi), w mojej propozycji pojawia się zachęta (niech jedzie). Jest też pewien naddatek wynikający z użycia wyrazu snadnie (czyli w tym wypadku prosto, po prostu), związany z chęcią zachowania rymu i rytmu. Wprowadza on jednak wrażenie archaiczności wypowiedzi. Jest też zmiana sposobu poruszania się: gehen może znaczyć iść lub jakkolwiek przemieszczać się. Użyte przeze mnie słowo jechać w zasadzie oddaje myśl autora, ale bardziej pasowałoby, gdyby w oryginale był czasownik fahren. Tyle że sam Goethe na pewno nie myślał, że ktoś będzie „zasuwał” do jego kraju na piechotę. Sam też na pewno zdecydowałby się jechać, a nie iść do innego kraju… Można by jednak zastanawiać się, czy pragnie nie brzmi mocniej niż chce… Jest za to zachowany rytm na całej długości wypowiedzi i rym się nawet pojawia. Co więcej, nawet ten czasownik przed przecinkiem za bardzo chyba nie razi… Ale całość brzmi, niestety, dość archaicznie. Nie powiem więc, żebym był zadowolony ze swojego przekładu…

Może ktoś spróbuje w komentarzu zaproponować lepsze tłumaczenie (jego uzasadnienie też mile widziane)?

Czyje zwłoki opisuje Baudelaire?

Chodzi oczywiście o sławny wiersz Padlina tego autora. W polskim przekładzie dokonanym przez Mieczysława Jastruna (a po ten przekład sięgają zwykle autorzy podręczników do szkół średnich) czytamy, iż tytułowa padlina leży:
z nogami zadartymi lubieżnej kobiety.

Jest to dwuznaczne stwierdzenie, ponieważ można z niego wywnioskować, że albo chodzi o zwłoki kobiety, albo przypominające kobietę. Uczniowie jednak zawsze przyjmują tę pierwszą wersję i mówią, że opis dotyczy zwłok kobiecych. Wersję taką spotykamy też w popularnych opracowaniach dostępnych w Internecie (w niektórych pojawia się dodatkowo przypuszczenie, iż denatka została uprzednio zgwałcona…). Rzecz w tym, iż we francuskim oryginale
Les jambes en l’air, comme une femme lubrique
dwuznaczności nie ma: padlina nie jest utożsamiana z kobietą, lecz tylko porównywana do niej, co uwzględniają w swoich przekładach np. Jerzy Litwiniuk i Maciej Chrapkiewicz, którzy wers ten przekładają odpowiednio:
Jak lubieżna kobieta wzwyż nogi rozdarła,
Jak lubieżnej kobiety zadarte jej nogi.

Opis może więc dotyczyć leżących na wznak (stąd zadarte nogi) zwłok bliżej nieokreślonego zwierzęcia lub człowieka. Przyznają Państwo, że różnica jest zasadnicza…

Koncept językowy z filmu Lśnienie

Muszę powiedzieć, że sam film jako taki nie jest zły, chociaż za długi, ale tym, co istotne, na co zwróciłem uwagę i co zapamiętałem, jest pewien językowy zabieg w oryginale. Otóż będący bohaterem filmu chłopiec miewa wizje pokoju zalanego krwią. Czasami też ni z tego, ni z owego wypowiada słowa brzmiące mniej więcej redrum, a red room znaczy w języku angielskim właśnie czerwony pokój. Można więc uznać w tym momencie, że chłopiec werbalizuje po prostu dręczącą go wizję. W polskim przekładzie występuje jednak w tym miejscu słowo drom, które nijak nie oddaje sensu angielskiego. Ba, słowo takie w ogóle nie występuje w polszczyźnie, może co najwyżej kojarzyć się z takimi wyrazami jak welodrom czy hipodrom, czyli odpowiednio tor kolarski i obiekt do zawodów jeździeckich. Absurd. Rzecz wyjaśnia się w dalszej części filmu, gdy widz, mając przed oczami zapisane przez bohatera słowo, orientuje się, ze red room brzmi niemalże jak zapisane i wypowiedziane od końca słowo murder, czyli mord. A że jest to słowo prorocze, dowiadujemy się już za kilka sekund, gdy do pokoju matki i syna próbuje wedrzeć się usiłujący ich zabić ojciec! Polski tłumacz zapisany przez bohatera wyraz murder właściwie przekłada jako mord. Chcąc zachować koncept oryginału, wcześniej każe je chłopcu wypowiadać od końca, czyli właśnie drom… I wszystko jasne, chociaż z czerwonym pokojem niczego wspólnego to już nie ma…

Trzeba jednak powiedzieć, że tłumacz zrobił, co mógł. Znalezienie słowa, które czytane normalnie miałoby związek z morderstwem, a czytane wspak z wizją czerwonego pokoju, nie jest po prostu w polszczyźnie możliwe. I warto zauważyć, że gdyby w wersji polskiej zamiast lektora posłużono się coraz modniejszym dubbingiem, widz, nie słysząc oryginalnych wypowiedzi bohaterów, nie miałby szans ani w pełni zauważyć, ani docenić tego dobrze przemyślanego konceptu.

***

Wydaje się, że powyższe przykłady dobrze ilustrują po pierwsze charakter problemów, z jakimi muszą zmierzyć się tłumacze, a po drugie ich złożoność, ponieważ trudno nie dostrzec, że ominięcie jednej trudności bardzo często nie załatwia sprawy, a nawet czasami dochodzi do beznadziejnej sytuacji, w której rozwiązanie jednego problemu powoduje pojawienie się drugiego i odwrotnie, przy czym nie da się obu rozwiązać łącznie…

Bądź tu mądry i pisz wiersze…

Albo jeszcze gorzej: tłumacz je…

6 komentarzy do “Ciężkie życie tłumacza — cz. II”

  1. SC stwierdza:

    Odkąd przeczytałam „Eugeniusza Oniegina” w oryginale, cieszę się, że kiedyś w szkole język rosyjski był obowiązkowy. Uwielbiam ten poemat przede wszystkim za melodyjność, rytmiczność. Utwór „sam wchodzi do głowy”, pozwala się błyskawicznie zapamiętać. Jeśli ktoś chce szybko nauczyć się rosyjskiego, powinien sięgnąć po Puszkina. Bez trudu zapamięta długie frazy i poradzi sobie z akcentem.
    Tłumaczenie Tuwima fragmentów „Eugeniusza Oniegina” uważam za genialne. Jest w nim niewiarygodna dokładność i charakterystyczna dla rosyjskiego melodyka.

  2. gustaw stwierdza:

    Oj, oj… angielskie „murder” nie znaczy 'morderca’, lecz 'morderstwo, mord’. Morderca po angielsku to „murderer”.

    Pozdrawiam i gratuluję skądinąd znakomitych wpisów, z które przy okazji serdecznie dziękuję: poszerzają co nieco horyzonty, podejmując niekiedy kwestie, których człowiek nie uświadczy w opracowaniach Kłosińskiej, Bralczyka, Kołodziejek, Markowskiego czy Miodka 🙂

  3. Łukasz Rokicki stwierdza:

    Rzeczywiście. Dziękuję za spostrzeżenie. Poprawione 🙂

  4. bry stwierdza:

    Postawienie w jednym rzędzie wersji tłumaczów, którzy na pewno mocno się nad nimi nagimnastykowali i Google Translator… to jest prawdziwy obiektywizm 🙂

  5. Łukasz Rokicki stwierdza:

    @ bry
    To tylko dodatek do wyżej zamieszczonych tłumaczeń, co zresztą zaznaczyłem w nawiasie.

  6. panna nikt stwierdza:

    „Kto poetę chce zrozumieć, musi pójść w kraj poety” to jest najlepsze tłumaczenie 😉 zaczerpnięte jeszcze ze starych egzemplarzy sonetów krymskich Mickiewicza

Zostaw komentarz

Silnik: Wordpress - Theme autorstwa N.Design Studio. Spolszczenie: Adam Klimowski. Modyfikacja: Łukasz Rokicki.
RSS wpisów RSS komentarzy