O przyczynach złych wyników matury — cz. III: polityka oświatowa, jej źródła i konsekwencje

Refleksje, Sprawy szkolne   

To już trzecia i ostatnia część rozważań nad wynikami tegorocznej matury. Po wskazaniu dwóch przyczyn jej — jak to się bezrefleksyjnie określa — słabych wyników (samego systemu egzaminów w Polsce i umasowienia liceów) pora jakoś podsumować rozważania, gdyż problem w zasadzie wynika z sumy poprzednio omówionych czynników.

Źródłem analizowanych problemów i zjawisk są dwie postawy. Jedna, roszczeniowa, wyraża się w przekonaniu uczniów, że skoro już do liceum poszli i do ostatniej klasy z bólem dotarli, to matura już im się należy. Druga postawa to statystyczne spojrzenie rządu (ilekroć piszę o rządzie, mam na myśli samą instytucję, niezależnie od tego, jaka partia obsadza w niej stanowiska), który dąży do tego, żeby przypisać sobie zasługę, iż społeczeństwo jest coraz lepiej wykształcone, i utrzymać je w poczuciu błogostanu, dając młodym możliwość zdobycia papierka teoretycznie (bo nie zawsze w rzeczywistości) poświadczającego wykształcenie. W krótkim czasie nie da się poprawić poziomu wykształcenia społeczeństwa sensownymi działaniami, więc jedyną metodą jest kreowanie wskaźników, któremu też służy demokratyzacja liceów, matury i studiów.

Po transformacji ustrojowej włodarze naszego kraju zdali sobie sprawę, że pod względem gospodarczym szans na nawiązanie konkurencji z Zachodem nie mamy. Postanowiono więc, dla poprawienie nastrojów, zadbać o lepsze wykształcenie społeczeństwa — społeczeństwa, nie poszczególnych obywateli. To zasadnicza różnica, gdyż miernikami wykształcenia obywatela są wiedza i umiejętności, a miernikami wykształcenia społeczeństwa są wskaźniki. Co łatwiej osiągnąć? Paradoksalnie, uzyskać lepsze wskaźniki globalne… Łatwiej przecież umasowić licea (o czym pisałem w poprzednim artykule), umasowić studia, ułatwić drogę do otrzymania papierka „poświadczającego” wykształcenie i ogłosić, że liczby, które przecież podobno nie kłamią, dowodzą, iż społeczeństwo nasze jest coraz lepiej wykształcone, niż doprowadzić do tego, by statystyczny obywatel rzeczywiście się wykształcił, bo prawa przyrody są nieubłagane i ponad pewien poziom może wzbić się góra jakieś 30 procent populacji… Do liceum może pójść więc każdy, a jeśli już idzie, to po to, żeby je skończyć. Niestety, cały system edukacji, od góry do dołu, uległ przekonaniu, iż jeśli już ktoś do jakiejś szkoły poszedł, to skończyć ją powinien, bo inaczej będzie niezadowolony i zacznie marudzić, że państwo mu niczego nie dało. Dla świętego spokoju państwo daje, wręcz gwarantuje rzeczywiste lub pozorne wykształcenie — może sobie pozwolić, bo potem i tak odbierze sobie to wszystko z nawiązką… Żeby więc utrzymać statystyki na odpowiednim, „przyzwoitym”, czyli dającym władzy możliwość pochwalenia się, poziomie, stworzono licealistom nawet tak absurdalne i demoralizujące ułatwienia jak zwiększenie do dwóch liczby dopuszczalnych egzaminów poprawkowych dla ucznia na koniec roku szkolnego, a jeśliby tej szansy nie wykorzystał, można go przepchnąć dalej za sprawą zapisu o warunkowej promocji…

Nie jest to wszystko przejawem łaskawości władz, lecz wynikiem pewnej kalkulacji. Gdyby trzymać się tego, co być powinno, wielu uczniów liceów odpadałoby po drodze, a jak już wyjaśniałem, nie o to przecież chodzi — jeśli już państwo łoży na czyjeś średnie wykształcenie, to coś z tego musi mieć, a w tym wypadku chodzi przecież o kolejną osobę do statystyki. Inni powtarzaliby klasy nawet po kilka razy, a to przecież oznaczałoby dla państwa konieczność łożenia za nich subwencji oświatowej przez kolejne lata, a to przecież jest nie do przyjęcia! Należy więc zadbać o to, by jak najszybciej i jak najtaniej szkołę ukończyli. Potem niech szybko ewentualnie skończą studia, idą na rynek pracy i płacą podatki, żeby się inwestycja zwróciła. Oczywiście, pracę nie wszyscy znajdą, ale to nie problem, gdyż dłużej niż przez określony czas na zasiłku nie posiedzą. Rząd przynajmniej ma alibi, że przecież dał im papierek, czyli w teorii wykształcenie, a że ono im niczego nie daje? Nie jego wina. Sorry, taki mamy klimat, znaczy się koniunkturę…

Oczywiście, żeby plan zrealizować do końca, należy maturę skalibrować (i tak też uczyniono) w taki sposób, żeby nie zdawał jej tylko symboliczny odsetek. Czasami jednak rachuby zawodzą, i tak też stało się w tym roku…

Nawiasem mówiąc, podobnie psuje się szkolnictwo wyższe. Kto nie polegnie na łatwej przecież maturze, znajdzie miejsce na studiach i je skończy — chyba że zrobi wszystko, żeby było inaczej… Na wszelki wypadek zadbano, żeby uczelnie nie oddzieliły ziarna od plew egzaminami wstępnymi… Zresztą, poziomem kandydatów mogą być zainteresowane renomowane uczelnie, a reszta, w tym bardzo liczne tzw. matołownie, z pocałowaniem ręki przyjmą każdego i zapewnią mu bezbolesne, to znaczy nieobciążające zbytnio nauką, i bezstresowe zdobycie przynajmniej licencjatu (skoro klient płaci, to kwitek musi dostać…). Ba, zreformowanie toku studiów na niektórych naprawdę szacownych uczelniach i wydziałach spowodowało, że stały się one fabrykami magistrów…

To, że wyżej opisane zabiegi, obliczone na generowanie pożądanych wartości wskaźników, a nie rzeczywistej jakości, niczemu nie służą, zostało udowodnione jeszcze za komuny, kiedy to statystycznie byliśmy siódmą gospodarką świata, a w praktyce każdy, i mądry, i głupi, widział, że jest inaczej. Nauka, jak widać, poszła jednak w las… Ta strategia przelicza się jednak na konkretne głosy w urnach — i o to w tej całej farsie chodzi. Stąd też wziął się pomysł amnestii maturalnej Giertycha czy obecne zalecone wręcz odgórnie dodawanie punktów słabeuszom, żeby tylko wskaźnik zdawalności nie spadł poniżej określonego poziomu. I stąd też bierze się popłoch spowodowany tym, że ileś osób nie zdało matury i będą one niezadowolone. A przecież nawet ten ponoć katastrofalny wynik tegoroczny i tak jest zawyżony (pisałem, że komisje zawyżały wyniki zgodnie z odgórną dyrektywą) i pokazuje, że król jest nagi, że cała reforma szkolnictwa wzięła w łeb, a w poprzednich latach panowała znaczna i sztucznie wykreowana oraz podtrzymywana nadzdawalność matury. Fakt, że ta nadzdawalność nagle została obnażona, świadczy tylko o tym, że szkolnictwo ponadgimnazjalne pogrąża się w coraz większej degrengoladzie.

Czy ta nadzdawalność jest zła? Sama w sobie nie. Teoretycznie to dobrze, że mamy coraz więcej osób ze średnim i wyższym wykształceniem. Rzecz w tym, że matura, którą zdaje prawie każdy, przestaje mieć jakąkolwiek wartość. A to działa na niekorzyść tych, którzy rzeczywiście na zdanie matury lub zdobycie tytułu magistra zasłużyli…

Wnioski

Próby rozwiązania problemu nie idą we właściwym kierunku. Manipulowanie przy obliczaniu punktacji, podstawie programowej, standardach itp. nie ma szans w obecnej sytuacji doprowadzić do pozytywnych zmian, gdyż problem tkwi nie w działaniu poszczególnych elementów systemu, lecz w samej idei obecnie funkcjonującego systemu jako całości. Wtłoczenie wszystkich w jeden edukacyjny kanał (nomen omen) nie przynosi pożytku nikomu, a szczególnie uczniom — ani tym, którzy mają wyższe ambicje, ani tym, którzy do liceum trafiają z braku innej oferty, która pozwoliłaby im się rozwinąć w inny, sensowniejszy sposób.

Zostaw komentarz

Silnik: Wordpress - Theme autorstwa N.Design Studio. Spolszczenie: Adam Klimowski. Modyfikacja: Łukasz Rokicki.
RSS wpisów RSS komentarzy